Miałem, wtedy około sześciu czy siedmiu lat. I wszyscy akurat mieliśmy rowery. W takim wieku rower, to jak samochód kiedy masz osiemnaście lat - może przewieźć Cię wszędzie, jest twoim teleportem, szczególnie jeśli mieszkasz daleko od swojego dobrego znajomego. Jest cudownym skracaczem czasu, szczególnie jeśli okazuje się, że zaraz masz być w domu, a Ty jako młody człowiek masz niewątpliwy refleks, śmigasz między samochodami, na przejściach dla pieszych, pomiędzy innymi ludźmi. Pamiętam, że jako nieco starsi uwielbialiśmy jeździć na Kopiec Kościuszki. W zasadzie to jeździliśmy wszędzie. Każdy z nas miał kupiony na Starym Kleparzu prędkościomierz do roweru. Zawsze liczyły się dwie wartości: średnia prędkość i dzisiejszy dystans. Czasem jeszcze sprawdzało się całkowitą długość trasy - szczególnie jeśli jeździło się już trochę dłużej. Zawsze wieczorem, piliśmy oranżadę za czterdzieści groszy, taką w szklanych butelkach - smakowała najlepiej. Oczywiście zawsze odnosiliśmy butelki, żeby trochę "zarobić". Tak czy inaczej pod tym osiedlowym sklepem spożywczym zawsze dochodziło do różnych ciekawych rozmów. I zawsze padały teksty w stylu: dzisiaj zrobiliśmy tylko czterdzieści kilometrów - mało. Jutro trzeba zrobić więcej. Albo: dzisiaj byliśmy tutaj i tutaj, tylko w pół godziny - dobrze. Jeździliśmy także, na tak zwane Wilcze Doły - jest to bardzo górzysty teren w lesie, w krakowskiej dzielnicy zwierzyniec, po starych bunkrach. Cudowne miejsce do skakania na rowerach. Bawiliśmy się tam w Downhill, były przygotowane różne skocznie. Potem przechwalaliśmy się, kto i jak daleko skoczył. Albo jeszcze inaczej: chwaliliśmy się jak szybko, dzisiaj zjechaliśmy z tej czy z tamtej górki. Pamiętam nasz największy rekord: prawie sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę. Duma nas rozpierała. Problem w tym, że ta "górka" to był Kopiec Kościuszki w godzinach popołudniowych - czyli w godzinach szczytu; z przechodniami, matkami, parami, różnymi słupkami zwalniającymi. Kompletnie do dziś nie wiem, jak udawało nam się ominąć ich wszystkich i w jaki sposób, nie przetrąciliśmy sobie nic na tych dziurawych drogach.
Tak czy inaczej - nawet jako młodsi jeździliśmy dużo i znaliśmy cały, wręcz calusieńki Kraków, a naszą dzielnice już na wylot. Jeździliśmy gdzie się dało, i gdyby nasze matki o tym wiedziały, zapewne do dziś miałbym szlaban na wychodzenie. Byliśmy do słownie wszędzie: w Witkowicach, gdzie były kolejne skocznie. Czasem do Parku Jordana. Mieliśmy także kilka opuszczonych domów, które regularnie odwiedzaliśmy. Raz uciekliśmy z takiego, bo usłyszeliśmy jak ktoś biega po górnym piętrze (pewnie gołąb), innym razem znaleźliśmy jakieś dziwne lepianki - piwnice w środku pola. Przyjechaliśmy więc z latarkami, zostawiliśmy rowery przed i zaczęliśmy zwiedzać. Pamiętam także takie śmieszne budynki w centrum Krakowa z napisami: Krakowski Yacht Klub (gdzie w Krakowie na yachty?!), Drukarnia Narodowa, Żeńska Szkoła Odzieżowa, Państwowa Wytwórnia Papierosów - "Gwarant". Szczególnie, zapamiętałem ten przed ostatni - szczególnie mnie młodemu, mimo że miałem zaledwie kilka lat wydawało się to dziwne - jak w dziewięćdziesiątym siódmym roku, istnieje taki budynek. Co więcej, widać że funkcjonuje - wchodzą i wychodzą z niego ludzie, i mimo to - dalej same dziewczyny.
Ja to w zasadzie zawsze miałem problem ze szkołami. Albo inaczej: często z różnych powodów je zmieniałem. Raz tak zmieniałem przedszkole, na żłobek, potem na zerówkę. I tak w zasadzie będąc przenoszonym wszędzie, poznałem całą swoją klasę, oraz sąsiednią z podstawówki -tak! już wtedy mogłem się pochwalić, że znam wszystkich. Innym razem, przejeżdżaliśmy koło wielkiego muru z graffiti w centrum miasta. Raz ktoś popełnił tam doskonały komiks, na dziesięć klatek - każda o rozmiarach dwa na dwa. Komiks był czarno-biały, namalowany dobrą sympatyczną kreską. W skrócie mogę powiedzieć, iż zaczynał się od portretu małego dziecka, opatrzonego komentarzem "Kiedy jesteś mały wszystko wydaje się być takie proste" i polegał na tym, iż w młodości wychodzimy na świat, przeżywamy go najlepiej jak możemy, spełniamy się, starzejemy, umieramy i zmierzamy w kierunku upragnionego światła. Nieco boimy się go- podróż dłuższą chwilę trwa, jednak kiedy już do niego w końcu trafimy, okazuje się, że zamiast raju znów przychodzimy na świat, i znów wszystko wydaje się prostsze;) Ów za murem okazało się, że była szkoła. i także do niej trafiłem.
Swoją drogą: koło tego muru, często bawiłem gdy byłem mały, z taką dziewczynką w podobnym mi wieku. Miała brata. Mamę lekarza. Była drobną blondyneczką. I kiedyś ściemniła mi, że ma tak fantastyczne buty, że dzisiaj będzie miała pokaz na błoniach jak potrafi w nich rewelacyjnie szybko biegać. A gdy zaczął się drugi semestr i stałem się nieco śmielszy, zacząłem poznawać innych. I zapoznałem także kilka dziewczyn. I poznałem również małą bardzo drobną blondyneczkę,lecz chodź nieco wyższą ode mnie (jako dzieciak byłem zawsze nieco niższy niż wszyscy) to taką, która miała brata i jak się potem okazało jej mama akurat jest dentystką. Niestety mimo kilku moich zapytań i dociekań: mogę powiedzieć, że nie pamiętała żeby była bawiła się z kimś takim jak ja w czasach przedszkolnych. A szkoda. Mogę również powiedzieć, że na całe szczęście znacznie ją przerosłem (tu już nie szkoda).
Innym razem, pojechałem na kolonie gdzie okazało się, iż jest na niej pełno osób, ze szkoły do której bardzo pragnąłem bardzo iść. Praktycznie przygotowywałem się do niej odkąd się urodziłem. I była ona związana z moimi technicznymi zainteresowaniami. Lubowałem się w całej elektryce, i elektronice. I tak oto trafiłem do niej, tak jak sobie to wymarzyłem. A dużo sobie wyobrażałem: myślałem, że codziennie będziemy tworzyli rzeczy praktyczne i ambitne, że bardziej w szkole będziemy technicznymi hackerami, niż nerdami. Że będziemy realizować się zgodnie z ulotką i promocją szkoły, zarówno przy tworzeniu fonii i wizji. Ohh jak bardzo się rozminąłem! Okazało się, że prócz kilku godzin w tygodniu przedmiotów praktycznych kilkanaście, czy kilkadziesiąt było teoretycznych i to one miały zaprzątać nam głowę. Drodzy więc nauczyciele: gdybym pragnął zostać urzędnikiem, poszedłbym na taki kierunek, który mi w tym pomoże. Jeśli jednak poszedłem do technikum, to znaczy, iż pragnąłem być technikiem czyli osobą na wskroś, i do bólu praktyczną. Tak czy inaczej, przesiedziałem w tej szkole rok - czyli o rok za długo, a do skrócenia tej męki zachęcił mnie nauczyciel, który na pierwszej lekcji w nowym roku zapowiedział: "Pani R, pokazała Wam, że nic nie umiecie, Ja również wam to pokażę jeszcze bardziej, a za rok przyjdzie Pan X, który wam to jeszcze bardziej udowodni". Nie można było mu zarzucić kłamstwa - tym bardziej iż miał autorytet: chodziła plotka, że kilka lat temu dostał zawału, kiedy jeden z jego najlepszych uczniów, podczas olimpiady matematycznej zapomniał w stresie jakiegoś prostego równania. Dziś mogę powiedzieć: gratuluje serdecznie podejścia do życia... Nawiasem mówiąc: bez względu, na jakim etapie życia jesteście, jeśli wieje gdzieś nudą, koniecznie uciekajcie z stamtąd jak najszybciej. I ja uciekłem z za "namową" tego pseudo-belfra. Najpierw do szkoły o podobnym profilu. Potem do jeszcze jednej. I potem do jeszcze jednej, ale także podobnej. W sumie było ich z pięć lub sześć przez tydzień, albo dwa. Potem, bo nie miałem się już gdzie podziać, ktoś doradził mi profil o ohydnej nazwie "socjalny", nie wiadomo na jakiej ulicy. Nie namyślając się długo, a z braku, również innych opcji spróbowałem także tej. Na pierwszej lekcji, okazało się, że spotkałem w niej mojego dobrego znajomego z podstawówki, który powiedział mi na polskim: "Stary trafiłeś z deszczu pod rynnę, musisz wszystko tutaj nadrobić, zdawać zaległe egzaminy, a ta baba co uczy polskiego jest nie do pomyślenia - do słownie: przejebane!" Akurat weszła. Rozglądnęła się po klasie. Popatrzyła. Wszystko ok. A jednak nie! O! nowy uczeń! A skąd jesteś?! A pięć razy zmiana!? Świetnie. To może by tak już szykować się do liceum do Wieliczki?! Zaczęło się wprost cudownie. Otwórzcie książkę, (mojego autorstwa) na stronie pięćdziesiątej czwartej. Zacznijcie czytać. Jaskinia Platona. Kto chce coś powiedzieć? Nikt? Jak zwykle! Wszyscy cicho?! Na pewno? O! A to Pan Nowy się już zgłasza? No słucham co Pan Nam ma do powiedzenia? O...! Dobrze! Dobrze! Ciekawa hipoteza, a jakiś przykład? Coś jeszcze? Zaskoczył mnie Pan...! Może nie jest Pan taki zły? Tak zaczęła się najlepsza przygoda w moim życiu, a z ów nauczycielką mam bardzo serdeczny i cudownie przyjacielski kontakt do dzisiaj - mimo ogromnej różnicy wieku. Czasem wpadam do niej na kawę, czasem na ciastko. Zawsze jestem bardzo ciepło witany. Czasem po prostu, złożę życzenia w Boże narodzenie. Czasem również dzwoniłem w sprawie ściąg i streszczeń lektur przed maturą (cytując: "nie czytajcie Pana Tadeusza - z całym szacunkiem, może to w miarę i dobra książka, ale nie w waszym wieku, kiedy jeszcze co innego wam w głowie, kiedy jesteście młodzi. Najlepiej przeczytajcie ją za dwadzieścia - trzydzieści lat, wtedy będzie odpowiednia chwila, nie teraz") . Tak czy inaczej: uczęszczałem tam, przez kolejne trzy lata - w końcu serio szczęśliwy i spełniony. A ów budynek, w którym to się odbywało, nazywał się:
Żeńska Szkoła Odzieżowa
Pozdrawiam z UK,
Piotr Nowak.
Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)