czwartek, 30 kwietnia 2015

Ku przestrodze: gdy minimalna krajowa to minimalny wysiłek.

G. był z nami przez długi czas. W zasadzie był pierwszą osobą, którą tutaj poznaliśmy. Wyluzowany, zawsze pewny siebie, sprawiał wrażenie bardzo zaradnego. Mimo iż mieszkał tutaj zaledwie dwa lub trzy miesiące dłużej, uczęszczał do pracy kiedy tylko chciał, i zawsze pokazywał się tylko w bardzo drogich ciuchach. Kiedy go poznałem, miał iść właśnie na zlecenie, ale akurat zrezygnował. Zapytałem więc: zawsze chodzisz kiedy chcesz? Odpowiedział "Tak, wiesz czasem trzeba zrobić przerwę". G przerwy robił bardzo regularnie i nie wystarczał mu tylko weekend - standardowo wolny miał Poniedziałek lub Piątek, ale zdarzała się również środa. Czasem umówione spotkanie odwoływał zaledwie piętnaście minut przed umówioną godziną. Zaskakiwało mnie jego podejście, oraz to że jakikolwiek pracodawca, a miał ich dwóch lub trzech pozwalał mu na to. Zawsze także lubił przy tym wszystkim mówić coś w stylu: "Wiesz jeśli zdarza mi się pracować za minimum krajowe to wiedz jedno - nie jestem jak Ci, którzy się starają, będą błagać o te pieniądze na kolanach. To tylko minimum krajowe, niech mi zapłacą więcej, będę robił szybciej, a przy stawce sześć pięćdziesiąt niech na to kompletnie nie liczą".

Po pewnym czasie kontakt nam się urwał, a ja spotkałem G dopiero niedawno. Nie był już tak pewny siebie, kurtka którą miał na sobie była znoszona, podobnie jak wytarte jeansy. Ja w międzyczasie poznałem kilku jego dalszych znajomych. Co ciekawe okazało się, iż ów ta arcyciekawa postać miała zawsze zatrudnienie ponieważ szukała firm pracujących w najtrudniejszych warunkach - tam gdzie przemiał ludzi jest wyjątkowo spory: jak chłodnie, firmy segregujące śmieci etc. Zapewne dlatego też tolerowano jego wybryki - po prostu szef liczył iż sporo ludzi nie przyjdzie, a on czasem się zjawiał (a czasem nie) jak każdy pracujący w takich zakładach. Tym razem jednak mój kompan niedoli na uchodźstwie nie był już tak pewny siebie. Był wręcz zły na to, iż nie może znaleźć stałego zarobku, a firmach, z którymi nawiązał współprace już go nie chcą. Niestety: udało mi się poznać też drugą stronę medalu: wiem, iż zasadę minimalnego wysiłku faktycznie wdrażał w życiu z bajecznym zaangażowaniem, i drażniło to wszystkich: od szeregowych pracowników, którzy musieli po nim wszystko poprawiać po kierowników, którzy w obowiązku mieli zlecać jego pracę drugi raz.
Źle jednak nie było bo G, zrobił listę agencji pracy i jeśli nie przyjęto go do pierwszego miejsca to obdzwaniał kolejne aż do skutku, aż coś się trafiło - a przynajmniej tak było na początku. Potem, na przełomie Stycznia / Lutego... no cóż, dziwne zbiegi okoliczności wykazywały iż tam gdzie nie było możliwości zatrudnienia akurat dla niego znajdywała się możliwość zarobku dla sześciu innych osób:)  Tak więc, chyba wyszło na to, iż ktoś spalił sobie kontakty i to w bardzo wielu miejscach.

 Od tego momentu było już coraz ciężej, zarobek trafiał się coraz rzadziej, czasem ledwo starczało na wyżywienie. Nie tak dawno dowiedziałem się także iż G wrócił do Polski "bo złote czasy w Anglii się już skończyły" i jest to miejsce głęboko przereklamowane. Ja jednak dobrze radzę: wpierw sprawdźcie jednak ten teren sami, dopiero potem wystawcie mu ocenę. 

Pozdrawiam z UK,
Piotrek


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

środa, 29 kwietnia 2015

W jaki sposób Brytyjczycy patrzą na benefity?

A. pracowała z nami zaledwie kilkanaście dni. Do tego czasu zdążyłem dowiedzieć się jej całej historii życia, łącznie z wszystkimi przeżyciami zarówno tymi złymi jak i dobrymi. Prócz takich opowiadań co i jak u niej wydarzyło się przez ostatnie pięćdziesiąt lat życia, dowiedziałem się sporo o wszelkich dofinansowaniach. W końcu przyszła do nas i oświadczyła szefowi, iż odchodzi. Praca którą wykonywała była lekka, ze strony kierownictwa nie czuć było presji, więc szef nieco z obowiązku nieco, a z ciekawości zapytał jaki jest powód jej rezygnacji. A. odpowiedziała kompletnie bez ogródek: mam wsparcie finansowe od państwa, tak jest mi znacznie wygodniej, jeśli popracuje tutaj jeszcze trochę to mi je zabiorą - wolę zrezygnować. Podziękowali więc sobie nawzajem - tak nasza znajomość się zakończyła. Chwilę potem inny pracownicy usłyszeli, że zrezygnowała i szczególnie Ci urodzeni tutaj skomentowali całą sytuację w kilku niecenzuralnych słowach. Nie byłem pewien czy dobrze zrozumiałem, ale nie mieli na myśli tego iż złożyła wypowiedzenie bo dla przykładu firma jest nieodpowiednia, lecz to z jakiego powodu odpuściła sobie zarobkowanie tutaj i czuć w ich słowach było serio sporo złości. Postanowiłem więc spytać, czy na pewno dobrze zrozumiałem cały kontekst, oraz jakie mają podejście do wszelkich świadczeń pieniężnych. Tym bardziej, że w Polsce przyjęto dwie postawy w stylu: daj mi wszystko / nie dam Ci niczego i zazwyczaj dotyczy to najbardziej absurdalnych sytuacji, w jedną oraz w drugą stronę. Oto co jednak od niego usłyszałem:

"Wiesz nie ma kompletnie problemu, szczególnie jeśli jesteś samotną matką wychowującą dwójkę małych dzieci, tudzież inwalidą wojennym, czy masz raka - wtedy te pieniądze jak najbardziej Ci się należą, i kompletnie nie powinieneś mieć oporu aby się o nie upomnieć. Nie jesteśmy głupi, zdajemy sobie sprawę, iż w takiej sytuacji dobroczynność finansowa może przynieść dobre skutki, przecież czasem musisz wywalić całe swoje życie zupełnie do góry nogami, a do tego pieniądze są konieczne. Nie jesteśmy również głupi w drugą stronę: jeżeli jesteś osobą w pełni zdolną i tylko umywasz się od obowiązku pracy, to nie jest to nic innego niż wyłudzanie pieniędzy od państwa. Każdy ma obowiązek zarobkowania. i żadna praca nie hańbi. Budżet kraju to nie jest żadna świnka skarbonka, z której można wybierać, tyle ile się chce. Żeby najpierw z niego zabrać trzeba do niego sporo włożyć. To proste, to matematyka a ta jak powszechnie wiadomo, jest nie rozciągalna".

Zaskoczyło mnie pozytywnie takie podejście, tym bardziej iż usłyszałem je od zupełnie zwykłej osoby, a nie od studenta wyższej uczelni. Zdawało się rozumieć jego słowa, jako że praca tutaj w UK - jakakolwiek nawet najgorsza, jest traktowana jak najlepszy sposobów wyrażenia pewnej sympatii do swojej ojczyzny. Jaki jest plus takiej postawy? Ano taki, że jeśli pieniądze pobierają tylko osoby w szczególnie trudnej sytuacji to więcej ich zostaje w budżecie, a jeśli więcej pieniędzy zostaje w budżecie, to nie trzeba wtedy ich pobrać więcej od Ciebie obywatelu, a to z kolei przekłada się dla przykładu na niskie ceny w sklepach. Jak bardzo taka postawa może być Ci pomocna i jak skutecznie ona działa? Zdarzyło mi się rozmawiać w ostatnim czasie z bardzo młodym i ambitnym chłopakiem, gdzieś około osiemnastu czy dziewiętnastu lat. Dopiero się uczy, nawet nie ma jeszcze wyuczonego zawodu. Z dumą mi oświadczył, iż zaczyna szukać mieszkania i zamierza wyprowadzić się jak najszybciej od rodziców to znaczy w ciągu kilku tygodni. Żeby była jasność: nie pokoju tudzież pokoiku, nie z kilkoma kolegami; jest dokładnie tak jak napisałem - szuka dobrej jakości mieszkania w dobrej cenie, i chce się przy tym utrzymać tylko i wyłącznie z pracy swojej i swojej dziewczyny, przy tym uczęszczając dodatkowo do szkoły. To także jest skutek niskich zobowiązań obywatela wobec państwa, oraz jak najniższego obciążenia finansów. Jakby nie patrzyć, i chwilę pomyśleć, to taka postawa pomaga przecież  także tym najuboższym: w końcu mniej opodatkowany pieniądz ma znacznie większą siłę nabywczą, a więc łatwiej przy jego pomocy się utrzymać.
Skądinąd my jednak myślimy inaczej; cały czas szukamy - szczególnie w politykach - tych osób, które nam coś "dadzą".  Jak to wygląda w praktyce na naszym polskim terenie szczególnie polecam przyjrzeć się na przykładzie właśnie wszelkich dopłat do mieszkań - na pozór bardzo korzystnych. Jednak jeśli zgłębimy się w szczegóły, mogą wyjść różne intrygujące smaczki; tak iż kredyt ten może po przeliczeniu być prawie (lub prawie zawsze) nieopłacalny. Nic jednak w tym przecież dziwnego: żeby Wam dać, trzeba Wam, albo komukolwiek innemu skądś zabrać. Pobrać odpowiednie "prowizje". Zatrudnić dodatkowych urzędników do obsługi wszelkich nowych działań, związanych z nowym projektem. To co z tego zostanie, dokładnie te resztki - wręcz marne pozostałości, trafią dopiero do Ciebie - ale niestety Ty otrzymasz je dopiero na końcu. Tak więc pamiętaj - zanim weźmiesz coś za darmo, zastanów się solidnie czy nie zapłacisz za to dwa, albo nawet i trzy razy;)

Pozdrawiam z UK,
Piotr Nowak.


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Jak łowić ryby w Wielkiej Brytanii?

Pierwszą rybę złowiłem w wieku dziesięciu lat na biwaku z dziadkiem. Pamiętam dobrze ten moment, wcześniej łowiłem z nim także ryby, ale ta miała być tylko moja. W końcu udało się - po trzech dniach złowiłem Okonia, który regularnie przypływał do brzegu. Dodatkowo gdy nadszedł czas na jego patroszenie okazało się, że moja pierwsza ryba ma w sobie tasiemca - pamiętam do dziś: ogromnie wielki upchany biały pasek w środku, ruszający się jeszcze po tym jak ją otworzyłem. Oczywiście domyślacie się, że trzeba było ją wyrzucić. Kolejne trzy dni później, znów udało mi się coś złowić. Tym razem ryba była zdrowa i mogłem ją ugrillować na ognisku. Pech chciał, że zamiast wziąć patyk, posłużyłem się akurat tym co było pod ręką, czyli widełkami do grilla. A, że zgubiła im się drewniana rączka, a ja się bardzo pośpieszyłem bo przecież czas cenny - ugrillowałem sobie także rękę. To tak naprawdę koniec moich przygód z wędkowaniem.

Na początek jeszcze jedno pytanie: czy dalej jeszcze jakieś "poważne" egzaminy ku zdobyciu Karty Wędkarskiej? Pamiętam, iż kiedy byłem jeszcze niedoświadczonym wędkarzem (a jak widzicie na przykładzie powyżej mimo wszystko rewelacyjnie szybko je zdobyłem) marzyłem, iż taką kartę sobie wyrobię - miałbym wtedy w końcu jakiś "fajny" dokument na miarę dziesięciolatka. Plany jednak spaliły na panewce, gdyż okazało się, iż bycie wędkarzem to nie byle co, i trzeba mieć ku temu aż lat czternaście. Trzeba było również nauczyć się kilku (zapewne jakże istotnych i niezbędnych) regulaminów na pamięć, aby zdać egzamin. Podziękowałem więc sobie serdecznie a swoją bambusową wędkę rzuciłem w kąt i na zawsze o niej zapomniałem. Jeśli jednak Wy dalej pragniecie kontynuować przygodę i macie nieco inne przygody od moich to gratuluję, i mocno trzymam za Was kciuki, i zalecam zastosować się do moich rad.

Wpierw informacja dla kompletnych amatorów: jeśli, nigdy nie łowiłeś ryb a bardzo chciałbyś spróbować nic prostszego: nie ma tu egzaminów, kursów czy bardzo poważnych regulaminów. Po prostu musisz odwiedzić stronę: www.gov.uk/fishing-licences, poczytać jak się łowi ryby i zacząć to robić. Natomiast z ów strony, dowiesz się jakie masz możliwości ilościowe uprawiania tego sportu jak wygląda zdobywanie takiej licencji w Wielkiej Brytanii - od razu mówię, nie jest to trudne - wystarczy po prostu ją kupić.

Od razu mówię: mając ów dokument możesz łowić niemal wszędzie od Szkocji po Walię, za wyjątkiem Tamizy - warunki są więc bardzo proste. Warto pamiętać by zawsze gdy się wybieramy na połów, zawsze sprawdzić czy mamy taki atest przy sobie:  brak grozi karą dwóch i pół tysiąca funtów.

Do każdej licencji przypisana jest odpowiednia ilość ryb. Podzielono je według rodzajów zbiorników wodnych na płynące: takie jak rzeki (pierwsze z lewej), oraz stojące jak jeziora.

Salmon - łosoś, Sea trout - troć, Trout - pstrąg, Eel - węgorz. Słowo "char" oznacza odmiany, co do zwrotu "Coarse fish" z tego co wyczytałem ozncza, inne ryby niż podane tutaj lubujące wartką wodę. Ciekawe jest jednak to, iż do takich ryb ich zdaniem jest zaliczany także nasz karp. Postaram się jeszcze to sprawdzić. 
A ceny pakietów prezentują się w ten sposób:


Moim zdaniem każdy może tutaj znaleźć coś dla siebie, gdyż pakiety zaczynają się już od 3,75 za dzień. Naturalnie całkiem sensownie w przypadku gdy planujemy dłuższą wyprawę wziąć ten ośmiodniowy. Dodatkowo świetną opcją są zniżki dla najmłodszych - bez względu na to na jakie ryby planujemy zapolować koszt licencji to zawsze pięć "złotych". Przyznam szczerze, że oferta na początku była dla mnie średnio przejrzysta. Radzę więc wpierw zacząć od tabeli numer dwa - gdzie widnieją ceny, a także informacja o długości zezwoleń, a potem dopiero na tabele ilościową, w zależności od tego na jaki zbiornik się skierujemy.
Co w przypadku kiedy chcemy złowić więcej ryb? Po prostu dokupujemy dodatkowy pakiet.

W jaki sposób zakupić licencje na łowiectwo? Można to zrobić na trzy wygodne sposoby - nawet nie wychodząc z domu. Pierwszy to po prostu zakup telefoniczny. Dzwonimy pod odpowiedni numer: 0344 800 5386 i tam zostajemy poddani rejestracji. Można również to zrobić za pomocą internetu i ten sposób szczerze polecam - nie zostaniemy wtedy obciążeni dodatkowymi opłatami za telefon.
Po prostu włączamy w przeglądarce stronę: www.postoffice.co.uk/rod-fishing-licence


A następnie wybieramy opcję "Buy a 1 or 8 day Licence". Zostaniemy wtedy przekierowani do strony informacyjnej:


Zaznaczamy wtedy opcje "Continue" i wtedy zostajemy przeniesieni do odpowiedniego formularza:


Tutaj należy z kolei wybrać typ licencji, czas trwania (cały sezon, jeden dzień, lub osiem) a także podać datę urodzin. Wyświetli nam się również zapytanie o konkretny czas od kiedy zezwolenie ma być aktualne oraz całe podsumowanie cenowe. Kolejno wybieramy przycisk "Add to basket"



Zostaniemy przeniesieni wtedy do wypełnienia formularza z naszymi danymi:


Jeśli nie jesteś zarejestrowanym użytkownikiem urzędu pocztowego, wybierz drugą opcje (I don have an account). Pamiętaj jednak, iż dostępna jest dla Ciebie wtedy tylko licencja w liczbie jednej sztuki. Następnie wybierasz tytuł - dla mężczyzny zazwyczaj "Mr", a dla kobiety "Ms". Potem uzupełnij takie dane jak: imię, nazwisko, adres mailowy, oraz swój numer telefonu. Następnie zaznaczasz opcję: "I have read and I understand the terms and conditions" - przeczytałem i akceptuje warunki umowy. Pod tą klauzulą znajduje się również kilka możliwości, które możemy zaznaczyć. Są to jednak oferty reklamowe i radzę dla świętego spokoju podarować je sobie, chyba że chcemy być nękani dziwnymi telefonami czy smsami. Kolejno klikamy "Continue".


Zostajemy niejako przeniesieni na stronę, która jest potwierdzeniem poprzedniej. Pojawia się pytanie czy licencja ma być zapisana na Ciebie drogi czytelniku czy też na inną osobę (zapewne warto by to uprościć). W przypadku pierwszej opcji zaznaczmy opcję "Yes" w przypadku drugiej zaznaczamy opcję "No" i uzupełniamy formularz poniżej. Znajduje się również pytanie o pochodzenie etniczne. Przyznam szczerze, iż nie wiem z jakiego powodu zostało ono tutaj zamieszczone, my wybieramy jednak opcję "Other ethnic group" i przechodzimy na dalszą zakładkę - tym razem podsumowującą ofertę.
Wybieramy opcję "Pay by card" oraz zaznaczamy okienko "I have read the terms and conditions...". Przechodzimy dalej. Tym razem pojawia się okienko płatności.



Wypełniamy je jak każdy inny formularz- dokładnie takimi danymi jakie mamy zamieszczone na karcie, bez polskich znaków. Po opłaceniu, licencja powinna pojawić się na Państwa koncie mailowym. Gdyby były jakiekolwiek problemy z płatnościami, przygotowałem wcześniej bardzo obszerny post o tym jak dokonywać takiej transakcji. Znajduje się on tutaj: http://jakwyjechacdoanglii.blogspot.com/2015/04/jak-pacic-za-przelewy-w-anglii.html

Ważne: gdyby kwestionariusz nie chciał nas w jakimkolwiek miejscu "przepuścić" i na przykład wymagał podania informacji już raz wypełnionej, należy sprawdzić czy przy wpisywaniu ów wartości nie popełniliśmy spacji - po usunięciu jej bez problemów przejdziemy na następną stronę.

Szczerze życzę sukcesów,
Piotr Nowak


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

niedziela, 26 kwietnia 2015

Fastofoody z Wielkiej Brytanii, które koniecznie musisz spróbować.

Życie jest pełne paradoksów, a ja uwielbiając paradoksalnie zdrowe jedzenie jem także paradoksalnie dużo junk foodów. Swoją drogą - jak dobrze iż to co piszę jest blogiem a nie wypracowaniem dla nauczyciela, gdyż z powodów wielkiej liczby powtórzeń - nawet jeśli one dobrze brzmią w głowie czytelnika, gdybym teraz siedział grzecznie przy  szkolnej drewnianej ławce i pisał to jako wypracowanie, mógłbym mieć całkiem sporo problemów. A zapewne przy braku poczucia humoru niektórych belfrów, można by nawet wezwać moich rodziców z powodu pewnej niestaranności w mym pisaniu, oraz z powodu tematu jakiego podjąłem się przy tej rozprawce.

Za prawdę: wolność, którą uzyskujemy w wieku osiemnastu czy dziewiętnastu lat jest niesamowitym darem i trzeba ją jak najlepiej wykorzystać. Inaczej będziemy przykrymi, smutnymi ludźmi, którzy nie potrafią się cieszyć ani ze swojego, ani z czyjegoś szczęścia. Przejdźmy jednak to głównego tematu gdyż ani to nie miejsce na takie filozoficzne podejście ani nie czas. A temat, który dla Was przygotowałem jest wykorzystaniem całej tej wolności w najczystszej i najbardziej nieodpowiedzialnej postaci co czasem też dla paradoksalnie zdrowego rozsądku trzeba zrobić.

Numerem jeden dla mnie, tutaj w Wielkiej Brytanii, z tego okropnie nie zdrowego jedzenia jest pizza za jednego funta. Wygląda ona zazwyczaj tak:


Musicie mi wybaczyć nieidealność tego zdjęcia. Te dwa plasterki szynki po prostu tak się ułożyły, a ja napędzany poczuciem głodu kompletnie tego nie zauważyłem. Mam jednak nadzieję, iż sama pizza wygląda całkiem smakowicie, i że zaczęliście mieć na nią ochotę. Ważne: nigdy nie kupujcie tej nieco droższej! Musi być dokładnie za funta. Nie funt piędziesiąt, nie dwa itp, itd. Tamte mają dużo składników i zazwyczaj całkiem przeciętny smak. Polecam rozejrzeć się po Asdzie - tam mają taką jakiej dokładnie szukacie - nie jest ona głęboko mrożona, raczej schłodzona i gwarantuje wam jest autentycznie przepyszna. Tymczasem jeśli nie macie akurat ochoty na to danie, to może skusicie się na Kebab?

Z tym, że tutaj Kebaby, wyglądają zdecydowanie inaczej niż w Polsce.
Ten zestaw kosztuje około trzy "złote"
Teraz ważna sprawa. Kiedy pragniecie zakupić taki posiłek musicie przyzwyczaić się nieco do nowego porządku świata. Innymi słowy: nie każda budka z akurat tym jedzeniem, może wyglądać tak pięknie jak w Polsce. Ja mam swoją ulubioną i wygląda ona kolosalnie średnio, jednak jedzenie jest z niej bardzo dobre. Warto przy zakupie poprosić również o chleb Naan inaczej dostaniemy po prostu frytki z sałatką i mięskiem. Dobrze jest także, przynajmniej na początku poprosić coś co w składzie i nazwie brzmi nam bardzo znajomo. Ja z dziewczyną będąc tutaj na początku, tak nie zrobiliśmy i dostaliśmy mięso zamarynowane w bardzo specyficznym czerwonym sosie. Ogromnie ciężko było nam to przełknąć i chyba jedynym powodem dla, którego to zrobiliśmy było dziesięć godzin ciężkiej pracy. Jeśli jednak szukacie czegoś jeszcze innego to serdecznie polecam brytyjskie budki z hamburgerami. Znajdziecie je przy większych galeriach, sklepach czy centrach handlowych i mają ogromnie dużo do zaoferowania.

Zdjęcie nie jest moje, ale obiecuję iż niebawem odwiedzę i zamieszczę swoje oryginalne ;)
Jak na spowiedzi mówię: również tutaj trzeba sprawdzić każdą budkę osobno. Są miejsca posiadające ogromnie przeciętne jedzenie, ale są też lokacje prowadzone przez fachowców w tego typu artykułach - wręcz szczycą się one skąd posiadają mięso, jakich bułek używają, oraz jakie rodzaje ziemniaków do frytek są wykorzystywane. Akcesoryjnie mają do zaoferowania także mnóstwo sosów, czasem darmową sałatkę. Noi pozostałe menu też jest zachwycające: mega hot dogi, ichniejsze białe kiełbaski, grillowane jajka - bez zawahania, jest czego spróbować. A propos: do każdego dania zawsze polecam brać grillowaną cebulkę, trzymana cały dzień, w tym całym okropnie niezdrowym tłuszczu, mieszana z wszystkim po trochu, jest doprawdy przepyszna:)

Pozdrawiam z UK
- Piotr Nowak.


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

Najlepszy prezent dla kucharza?

Chwilę temu dobry znajomy miał urodziny i postanowiliśmy mu kupić coś bardzo kreatywnego. Prawdę mówiąc była to tylko koncepcja - nie wiedzieliśmy na co się natkniemy, jakie zadanie ma spełniać nasz produkt, ani jakiego przeznaczenia ma być. Myślę, jednak iż trafiliśmy w samo sendo. Proszę Państwa oto gotowy zestaw do wyhodowania własnych roślinek, a mianowicie ostrych (lub bardzo ostrych) papryczek:


Otrzymujemy trzy rodzaje nasion: Jalapeno, Cayenne, oraz Scotch Bonnet. 
Istnieje coś takiego jak skala ostrości papryk nazywana skalą Scoville'a, a jej miernikiem jest ilość kapsaicyny w ów warzywach. Jalapeno ma "tylko" dwa i pół do ośmiu tysięcy jednostek. Cayenne od trzydziestu do pięćdziesięciu tysięcy, natomiast ostatnia od stu do trzystupiędziesięciu tysięcy. Kompletnie nie mam pojęcia jak zjeść tą ostatnią. 



Do zestawu dołączone są wszelkie niezbędne akcesoria - dzięki temu możesz od razu wykorzystać swój prezent. 



Wszystkie nasionka umieszczone są w osobnych opakowaniach wraz z podpisem, a do zestawu dołączono spory pakiet ziemi. Tak naprawdę wystarczy umieścić wszystko w doniczkach (są one z tych średniej wielkości ) i regularnie podlewać. 
Takich zestawów jak ten jest tutaj mnóstwo. My kupiliśmy swój w TK Maxx, jednak znajdziecie takie również w sklepach z gadżetami takimi jak Men Kind czy po prostu w internecie:


Ceny wahają się od około dwóch do dziesięciu funtów. Są także zestawy gdzie możemy zakupić także drzewko kawowe, a nawet choinkę na święta:


Kompletnie nie mam pojęcia jak szybko to ma wyrosnąć, i jak duże ma być owe drzewko. Jeśli ktoś coś takiego sadził bardzo proszę serdecznie o wyczerpujący komentarz. Ja natomiast w tym czasem skupię się na zestawach do wytwarzania piwa bo takie też tutaj znajdziemy:)

Pozdrawiam z UK 
- Bartek Nowak.


Podoba Ci się ten tekst? Myślisz aby sobie dorobić? Skorzystaj z rozmowy premium ze mną. Aby się umówić napisz na: barteknowakwuk@gmail.com

czwartek, 23 kwietnia 2015

Kiedy kompletnie ich nie rozumiesz.

Marry była cudowną istotną. Była starszą szczęśliwą Brytyjką, która odchowała dwójkę dzieci. Zawsze chętną do pomocy i sympatyczną. Nigdy nie oszukującą, pracującą dokładnie na tych samych zasadach jak inni, nawet mimo stażu w firmie oraz pozycji - w końcu była tu supervisorem.

Pamiętam, kiedy pomogła nam na samym początku naszej pracy: po prostu dostaliśmy zadanie, a że dzień był akurat jednym z tych bardziej "busy" nikt dokładnie nie wytłumaczył nam jak wykonywać je poprawnie - to znaczy i szybko i dokładnie. Ta prze miła kobieta po prostu podeszła do nas, i zaczęła z uśmiechem, spokojem, i cierpliwością pokazywać wszystko od początku do końca, aż nie nauczyliśmy się wykonywać tego poprawnie. Pamiętam dokładnie tamten dzień - był jednym z tych, gdzie myślisz sobie: jest w porządku, ale w środku jesteś cały ściśnięty, spięty i poddenerwowany. Wszystko jest nowe. Niby nie takie rzeczy robiłeś w Polsce, ale z drugiej strony - a co jeśli popełnisz taką gafę po, której się już tu nigdy nie pojawisz? A dopiero co osiągnąłeś pewien minimalny poziom równowagi.

Z Marry był tylko jeden problem i mieli go wszyscy - czasem nawet rodowici Brytyjczycy. Aby bardziej go Wam naświetlić posłużę się pewną metaforą. Oczywiście jest to bardzo na wyrost, ale czasem w Wielkiej Brytanii możesz się poczuć nieco jak w Chinach. Mianowicie: jest tutaj bardzo wiele różnych akcentów, iż czasem zdarza się, że wyjeżdżając nieco za miasto nawet tutejsi mają pewien problem z porozumieniem się. Dokładnie taką sytuację mieliśmy my i kilka innych osób. Czasem trzeba było prosić nawet o kilkukrotne powtórzenie, tego co ów ta przemiła kobiet mówi, a że była Szkotką, zrozumienie jej było faktycznie nieco trudniejsze, niż innych.

Pewnego, kiedy znowu pracowaliśmy razem i znów doszło to takiej kompletnie nie harmonijnej sytuacji. Moja dziewczyna zrobiła coś wyjątkowo niezwykłego. Po wysłuchaniu polecenia, powiedziała mniej więcej coś takiego: "Marry, bardzo mi przykro, to wszystko to tylko i wyłącznie moja wina, ale ja kompletnie Cię nie rozumiem, proszę nie gniewaj się, ale jestem tu nowa i mam z tym nieco więcej trudność. Czy mogłabyś mówić lekko wolniej?".

Sytuacja była ciekawa, bo została przestawiona nieco inaczej niż zwykle, chodź zrobiliśmy to trochę przypadkiem, od tak ze zwykłej grzeczności i szacunku do drugiej osoby. Efekt był jednak porażający: zamiast chcący - niechcący sugerować, że całą winę ponosi ktoś inny mówiąc: możesz wolniej/ możesz jeszcze raz/ proszę powtórz, my przyznaliśmy się do wszystkiego co najgorsze. Skutkiem tego, był po pierwsze: ogromny uśmiech na jej twarzy, bo przecież pokazaliśmy jej szacunek, a dwa: szczera, głęboka refleksja (spleciona nieco w tamtym momencie z zapowietrzeniem:)). Możecie mi nie wierzyć, ale od tego czasu M zaczęła mówić wolniej, czasem wręcz bardzo wolno, nawet nieco za;) Tak czy inaczej: efekt został uzyskany!

Pozdrawiam z Anglii
-Piotr Nowak.

P.S.
W załączniku dołączam próbkę szkockiego akcentu - powodzenia:)




Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

Gdy twoja agencja gra wobec Ciebie nie fair.

Zapewne może zdarzyć się Wam tak, iż okaże się dostaliście zatrudnienie w bardzo dobrym miejscu. Praca jest lekka, ludzie są bardzo w porządku, dodatkowo - ów miejsce jest blisko waszego domu co jeszcze bardziej cieszy, ale i uzależnia Was od niego.
Nie tak dawno rozmawiałem z pewnym jegomościem, który miał właśnie taką pozornie świetną sytuację: świetną lokalizację, niezbyt wymagające obowiązki, pracował również z całkiem życzliwymi ludźmi.
Problem jego polegał na czymś innym: okazało się, iż ten człowiek nigdy nie dostał właściwej pensji. Dodatkowo: zawsze kiedy brał urlop płatny pieniądze, które otrzymywał wtedy nigdy nie zgadzały się z tym co powinien otrzymać. Dowiedziałem się również, iż nigdy nie starał się do tej agencji napisać i wyjaśnić, ów sprawy: "A co jeśli mnie zwolnią?". Raczej nic nie zapowiadało by miał zostać zwolniony, a nawet jeśli tak znając jego pracowitość niemal od razu znalazłby sobie coś nowego. Jednak zawsze pozostaje ten okropny strach przed nowym i nieznanym a nie koniecznie złym. To co radziłbym natomiast zrobić jeśli byłbyś w podobnej sytuacji drogi czytelniku to:

  • Postaraj się, mimo strachu wyjaśnić całą niejasność - najlepiej napisz maila, sms. Oczywiście w grzeczny, uprzejmy sposób, nie zarzucając od razu agresywnie winy drugiej stronie. Jesteś wtedy w tej znacznie wygodniejszej sytuacji, iż masz potwierdzenie kontaktu z nimi "na papierze". 
  • Gdyby firma faktycznie przybrała pozycje zbywania Cię radziłbym pójść nieco dalej, na przykład pisząc coś w rodzaju: "Proszę o ponowne przeliczenie mojej wypłaty, według moich wyliczeń dostałem X a pracowałem przecież Y. Wychodzi więc znacznie mniej niż 6.50 a według mojej rozmowy z Revenue (ichniejszy urząd skarbowy), zarobek nie może być mniejszy nić ta stawka". Dajesz tym samym jasną informacje, iż nie zamierzasz zostawić tej sprawy ku sobie samej, oraz iż wiesz jak właściwie takie sprawy należy załatwiać.
  • Oczywiście: trzeba się także liczyć z tym, że możesz zostać wtedy zwolniony. Dlatego zawsze warto posiadać - szczególnie na początku pobytu tutaj, jakieś zapasowe pieniądze; dają one pewność siebie, są również zabezpieczeniem na wypadek gdyby Cię zwolniono. Nawet sto funtów jest lepsze niż nic. Pamiętaj, również iż tego typu zwolnienie jest nielegalne. Radziłbym się wybrać wtedy do "Citizen Bureau Advice". Służą oni szerokim wachlarzem usług prawnych także w takich przypadkach.
  •  Dla siebie: po prostu bądź zapisany do jak największej liczby pośredników, nawet gdy stracisz pracę - znajdziesz nową.
  • Wiele agencji, szczególnie w średnich miastach konkuruje ze sobą, jeśli tak w której pracujesz Ci nie odpowiada a praca tak, podpytaj z jakich są inni, może przypadkiem - na przykład gdy grzecznie i uprzejmie zapytasz o tą "specjalną" firmę na rozmowie wstępnej, akurat właśnie tam Cię wyślą gdzie pracowałeś poprzednio ;)
Pozdrawiam serdecznie - Piotr Nowak. 


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

wtorek, 21 kwietnia 2015

Koniec roku podatkowego.

Wobec tego, iż zakończony został rok podatkowy w UK powinniście wkrótce otrzymać z Revenue dokument potwierdzający, ów zwrot (tzw. dokument P60).  Problem polega na tym, iż zdaniem mieszkających tutaj znajomych, jest on wyjątkowo nieczytelny - w zasadzie nie można dowiedzieć się z niego, jaka faktycznie kwota nam przysługuje. Aby rozwiązać ten problem najlepiej jest zadzwonić do urzędu skarbowego i zapytać się o dokładną kwotę. Ważne:  miejcie przy sobie, wszystkie payslipy oraz numer nin - rozmowa z nimi będzie wymagała odpowiednich dokumentów, w celu potwierdzenia waszej tożsamości. Samego zwrotu można oczekiwać nawet do końca Września, ale jeśli poprosicie uprzejmie urzędnika, można tą procedurę przyśpieszyć (nawet warto się tutaj przypomnieć drugim telefonem). Wtedy pieniądze mogą trafić do Was nawet w ciągu dwóch tygodni.

Życzę miłego dnia,
Piotr Nowak.


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Gdy chcesz mieć syna piłkarza.

Dzisiaj rozmawiałem w pracy z przemiłym człowiekiem pochodzenia brytyjskiego. Brytyjczycy w zasadzie mają to do siebie, że bajecznie się z nimi pracuje: nikt nikogo nie pilnuje, nikt nikogo nie poprawia; każdy jest szefem samego siebie, a w między czasie do tego wszystkiego dochodzi jeszcze miła rozmowa. Jak to z z nimi temat w końcu zszedł wpierw na polskie jedzenie, potem na football. Przy czym okazało się, iż jego syn trenuje właśnie tą dyscyplinę sportu i to w nie byle jakim miejscu - jest od trzech lat, wśród młodych trampkarzy w samym Manchester United. Muszę przyznać iż ogromnie mnie to zaintrygowało. Zapytałem więc jak doszło do tego, iż syn trenuje w jednej z największych potęg footballu. Rozwiązanie było proste, brzmiało mniej więcej tak: "Zobaczyłem, że mój syn lubi grać w piłkę, gdy był mały zapisałem go na zajęcia sportowe dla chłopców, potem do pobliskiej szkółki piłkarskiej, a tam wypatrzył go łowca talentów i zaproponował przejście do MU. Rozpłakałem się. Zawsze chciałem rozwijać syna i czegoś go nauczyć, ale nigdy nie myślałem, że zajdzie aż tak daleko - poproszono go o przejście gdy miał siedem lat. Jestem z niego niewiarygodnie dumny".

Postanowiłem zgłębić postrzeganie kariery ów potomka. Zacząłem zadawać więcej pytań. Oto co usłyszałem:

"Mój syn nie musi być zawodowym piłkarzem, chociaż było by to dobre - wiem że ma ogromny talent, i trenerzy też to mówią. To bardzo ważne, że jest tutaj i robi to co kocha. Ma możliwość wyrobienia sobie pewnego rygoru, oni uczą ich tam solidnej dyscypliny: przykładowo nigdy nie możesz wyjść na boisko w niechlujnie ubranym stroju - dbają nawet o takie detale. Spotyka także czasem największych, ma z nimi zdjęcia, wiem że to pozytywnie wpływa na jego rozwój. Tutaj piłkę nożną traktuje się bardzo poważnie - każdy z tych młodych zawodników jest przygotowywany do bycia światową gwiazdą, zawodnikiem który będzie na tym zarabiał. Przykładowo: w wakacje jadą na koszt klubu na turniej do Barcelony. A gdy syn skończy dwanaście lat zostanie skierowany na specjalny tryb nauczania: dwa dni w tygodniu będzie przebywał na normalnych zajęcia, trzy kolejne będzie trenował pod opieką najlepszych. Następnie po tym w wieku około szesnastu lat może być mu zaproponowany kontrakt - będzie wtedy zarabiać normalne pieniądze - oczywiście w zależności od talentu: może to być kilkaset, kilka tysięcy albo kilkadziesiąt.
Ja jednak tak na to nie patrzę. Niech po prostu się rozwija. Cieszę się, że jest tu gdzie jest i robi to co robi i jest przy tym szczęśliwy. Jeśli kiedyś zostanie gwiazdą dużego formatu to w porządku, jeśli nie to też ok. Jestem jednak pewien, że te przeżycia świetnie go ukształtują jako osobę, nabierze właściwych postaw. W najgorszym przypadku - będzie miał doświadczenie, będzie mógł na przykład zostać trenerem. A to już coś"

Pozdrawiam z UK,
Piotr Nowak


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

Jak płacić za przelewy w Anglii?

Kiedy mieszkasz w Polsce korzystasz z takich serwisów do płatności czy mikropłatności jak DotPay, Przelewy24 czy Transferuj. Tutaj wygląda to nieco inaczej - po prostu robisz przelew podając numery swojej karty debetowej i jeśli nigdy tej metody nie używałeś, może ona na początku sprawiać nieco problemów. Warto jednak się tego nauczyć. Nie jest to trudne, pieniądze są przelewane błyskawicznie na konto właściciela. Właściwie niemal każdy serwis www ją stosuje dla przykładu: Ebay, Amazon itp...

Ja pokażę jak dokonać zlecenia na przykładzie brytyjskiej sieci komórkowej O2 (www.o2.co.uk). Używałem jej kiedy tu przyjechałem za pierwszym razem. I używam także teraz. Dlaczego? W odróżnieniu od innych operatorów - szczególnie tych, którzy chwalą się wybitnie niskimi cenami - mam nieodzowne wrażenie, iż wszelkie operacje jakie dokonuje; jak korzystanie z pakietu danych, smsów, czy też rozmów są u mnie naliczane nieco uczciwiej niż u innych. Dla innego przykładu podobna oferta mojego znajomego w innej sieci była wykorzystana w ciągu kilku dni, a czasem udawało mu się to zrobić  w ciągu kilku godzin (na przykład 500 minut:) Zdarzają się również sytuacje, iż przy dziwnie wyglądających sieciach, po załadowaniu pierwszy raz telefonu, zostaje ustanowiona co miesięczna subskrypcja abonamentowa - oczywiście bez twojej wiedzy. Radzę więc uważać i korzystać raczej z tych bardziej  popularnych "prawdziwych" firm. Przejdźmy jednak do konkretów. Z menu na stronie O2 wybieramy zakładkę Top up.



Następnie pokazuje nam się menu: możemy dobrowolnie wybrać opcję stałego doładowywania, lub po prostu jednorazowo doładować konto - wtedy wybieramy tą po prawej.


Następnie wybieramy wartość wpłaty, oraz podajemy swoje dane: numer telefonu oraz adres mail na, który ma być wysłane potwierdzenie.


Ja tutaj stosuje pewien trick - mianowicie zawsze płacę pięć funtów więcej niż jest to wymagane. Przedłuża to wartość konta i w praktyce powoduje, iż mogę je tak naprawdę ładować co dwa miesiące.
Dalej podajemy dane swojej karty. W "Card holder name" radzę podawać pełne imię, bez polskich znaków, wraz z tytułem na karcie - mamy wtedy gwarancję, że transakcja zostanie przeprowadzona za pierwszym razem. W dalszej kolejności podajemy to o co jesteśmy poproszeni - typ karty (można poznać po logo operatora; visa, master card), numer karty, oraz datę wygaśnięcia - wszystko znajduje się na pierwszej stronie. Co do security number, ten znajdziemy na odwrocie - są to trzy ostatnie cyfry na białym pasku.



Kolejno należy podać swój postcode oraz numer domu - na tej podstawie potwierdzana jest nasza wiarygodność. Po zakończeniu wszystkich czynności klikamy "Top-up" w prawym dolnym rogu strony. Zrobione - opłaciliśmy usługę.

Pozdrawiam, z UK
Piotr Nowak


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)


niedziela, 19 kwietnia 2015

Ta historia zdarzyła się naprawdę.

Miałem, wtedy około sześciu czy siedmiu lat. I wszyscy akurat mieliśmy rowery. W takim wieku rower, to jak samochód kiedy masz osiemnaście lat - może przewieźć Cię wszędzie, jest twoim teleportem, szczególnie jeśli mieszkasz daleko od swojego dobrego znajomego. Jest cudownym skracaczem czasu, szczególnie jeśli okazuje się, że zaraz masz być w domu, a Ty jako młody człowiek masz niewątpliwy refleks, śmigasz między samochodami, na przejściach dla pieszych, pomiędzy innymi ludźmi. Pamiętam, że jako nieco starsi uwielbialiśmy jeździć na Kopiec Kościuszki. W zasadzie to jeździliśmy wszędzie. Każdy z nas miał kupiony na Starym Kleparzu prędkościomierz do roweru. Zawsze liczyły się dwie wartości: średnia prędkość i dzisiejszy dystans. Czasem jeszcze sprawdzało się całkowitą długość trasy - szczególnie jeśli jeździło się już trochę dłużej. Zawsze wieczorem, piliśmy oranżadę za czterdzieści groszy, taką w szklanych butelkach - smakowała najlepiej. Oczywiście zawsze odnosiliśmy butelki, żeby trochę "zarobić". Tak czy inaczej pod tym osiedlowym sklepem spożywczym zawsze dochodziło do różnych ciekawych rozmów. I zawsze padały teksty w stylu: dzisiaj zrobiliśmy tylko czterdzieści kilometrów - mało. Jutro trzeba zrobić więcej. Albo: dzisiaj byliśmy tutaj i tutaj, tylko w pół godziny - dobrze. Jeździliśmy także, na tak zwane Wilcze Doły - jest to bardzo górzysty teren w lesie, w krakowskiej dzielnicy zwierzyniec, po starych bunkrach. Cudowne miejsce do skakania na rowerach. Bawiliśmy się tam w Downhill, były przygotowane różne skocznie. Potem przechwalaliśmy się, kto i jak daleko skoczył.  Albo jeszcze inaczej: chwaliliśmy się jak szybko, dzisiaj zjechaliśmy z tej czy z tamtej górki. Pamiętam nasz największy rekord: prawie sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę.  Duma nas rozpierała. Problem w tym, że ta "górka" to był Kopiec Kościuszki w godzinach popołudniowych - czyli w godzinach szczytu; z przechodniami, matkami, parami, różnymi słupkami zwalniającymi. Kompletnie do dziś nie wiem, jak udawało nam się ominąć ich wszystkich i w jaki sposób, nie przetrąciliśmy sobie nic na tych dziurawych drogach.

Tak czy inaczej - nawet jako młodsi jeździliśmy dużo i znaliśmy cały, wręcz calusieńki Kraków, a naszą dzielnice już na wylot. Jeździliśmy gdzie się dało, i gdyby nasze matki o tym wiedziały, zapewne do dziś miałbym szlaban na wychodzenie. Byliśmy do słownie wszędzie: w Witkowicach, gdzie były kolejne skocznie. Czasem do Parku Jordana. Mieliśmy także kilka opuszczonych domów, które regularnie odwiedzaliśmy. Raz uciekliśmy z takiego, bo usłyszeliśmy jak ktoś biega po górnym piętrze (pewnie gołąb), innym razem znaleźliśmy jakieś dziwne lepianki - piwnice w środku pola. Przyjechaliśmy więc z latarkami, zostawiliśmy rowery przed i zaczęliśmy zwiedzać. Pamiętam także takie śmieszne budynki w centrum Krakowa z napisami: Krakowski Yacht Klub (gdzie w Krakowie na yachty?!), Drukarnia Narodowa, Żeńska Szkoła Odzieżowa, Państwowa Wytwórnia Papierosów - "Gwarant". Szczególnie, zapamiętałem ten przed ostatni - szczególnie mnie młodemu, mimo że miałem zaledwie kilka lat wydawało się to dziwne - jak w dziewięćdziesiątym siódmym roku, istnieje taki budynek. Co więcej, widać że funkcjonuje - wchodzą i wychodzą z niego ludzie, i mimo to - dalej same dziewczyny.

Ja to w zasadzie zawsze miałem problem ze szkołami. Albo inaczej: często z różnych powodów je zmieniałem. Raz tak zmieniałem przedszkole, na żłobek, potem na zerówkę. I tak w zasadzie będąc przenoszonym wszędzie, poznałem całą swoją klasę, oraz sąsiednią z podstawówki -tak! już wtedy mogłem się pochwalić, że znam wszystkich. Innym razem, przejeżdżaliśmy koło wielkiego muru z graffiti w centrum miasta. Raz ktoś popełnił tam doskonały komiks, na dziesięć klatek - każda o rozmiarach dwa na dwa. Komiks był czarno-biały, namalowany dobrą sympatyczną kreską. W skrócie mogę powiedzieć, iż zaczynał się od portretu małego dziecka, opatrzonego komentarzem "Kiedy jesteś mały wszystko wydaje się być takie proste" i polegał na tym, iż w młodości wychodzimy na świat, przeżywamy go najlepiej jak możemy, spełniamy się, starzejemy, umieramy i zmierzamy w kierunku upragnionego światła. Nieco boimy się go- podróż dłuższą chwilę trwa, jednak kiedy już do niego w końcu trafimy, okazuje się, że zamiast raju znów przychodzimy na świat, i znów wszystko wydaje się prostsze;) Ów za murem okazało się, że była szkoła. i także do niej trafiłem.

Swoją drogą: koło tego muru, często bawiłem gdy byłem mały, z taką dziewczynką w podobnym mi wieku. Miała brata. Mamę lekarza. Była drobną blondyneczką. I kiedyś ściemniła mi, że ma tak fantastyczne buty, że dzisiaj będzie miała pokaz na błoniach jak potrafi w nich rewelacyjnie szybko biegać. A gdy zaczął się drugi semestr i stałem się nieco śmielszy, zacząłem poznawać innych. I zapoznałem także kilka dziewczyn. I poznałem również małą bardzo drobną blondyneczkę,lecz chodź nieco wyższą ode mnie (jako dzieciak byłem zawsze nieco niższy niż wszyscy) to taką, która miała brata i jak się potem okazało jej mama akurat jest dentystką. Niestety mimo kilku moich zapytań i dociekań: mogę powiedzieć, że nie pamiętała żeby była bawiła się z kimś takim jak ja w czasach przedszkolnych. A szkoda. Mogę również powiedzieć, że na całe szczęście znacznie ją przerosłem (tu już nie szkoda).

Innym razem, pojechałem na kolonie gdzie okazało się, iż jest na niej pełno osób, ze szkoły do której bardzo pragnąłem bardzo iść. Praktycznie przygotowywałem się do niej odkąd się urodziłem. I była ona związana z moimi technicznymi zainteresowaniami. Lubowałem się w całej elektryce, i elektronice. I tak oto trafiłem do niej, tak jak sobie to wymarzyłem. A dużo sobie wyobrażałem: myślałem, że codziennie będziemy tworzyli rzeczy praktyczne i ambitne, że bardziej w szkole będziemy technicznymi hackerami, niż nerdami. Że będziemy realizować się zgodnie z ulotką i promocją szkoły, zarówno przy tworzeniu fonii i wizji. Ohh jak bardzo się rozminąłem! Okazało się, że prócz kilku godzin w tygodniu przedmiotów praktycznych kilkanaście, czy kilkadziesiąt było teoretycznych i to one miały zaprzątać nam głowę. Drodzy więc nauczyciele: gdybym pragnął zostać urzędnikiem, poszedłbym na taki kierunek, który mi w tym pomoże. Jeśli jednak poszedłem do technikum, to znaczy, iż pragnąłem być technikiem czyli osobą na wskroś, i do bólu praktyczną. Tak czy inaczej, przesiedziałem w tej szkole rok - czyli o rok za długo, a do skrócenia tej męki zachęcił mnie nauczyciel, który na pierwszej lekcji w nowym roku zapowiedział: "Pani R, pokazała Wam, że nic nie umiecie, Ja również wam to pokażę jeszcze bardziej, a za rok przyjdzie Pan X, który wam to jeszcze bardziej udowodni". Nie można było mu zarzucić kłamstwa - tym bardziej iż miał autorytet: chodziła plotka, że kilka lat temu dostał zawału, kiedy jeden z jego najlepszych uczniów, podczas olimpiady matematycznej zapomniał w stresie jakiegoś prostego równania. Dziś mogę powiedzieć: gratuluje serdecznie podejścia do życia... Nawiasem mówiąc: bez względu, na jakim etapie życia jesteście, jeśli wieje gdzieś nudą, koniecznie uciekajcie z stamtąd jak najszybciej. I ja uciekłem z za "namową" tego pseudo-belfra. Najpierw do szkoły o podobnym profilu. Potem do jeszcze jednej. I potem do jeszcze jednej, ale także podobnej. W sumie było ich z pięć lub sześć przez tydzień, albo dwa. Potem, bo nie miałem się już gdzie podziać, ktoś doradził mi profil o ohydnej nazwie "socjalny", nie wiadomo na jakiej ulicy. Nie namyślając się długo, a z braku, również innych opcji spróbowałem także tej. Na pierwszej lekcji, okazało się, że spotkałem w niej mojego dobrego znajomego z podstawówki, który powiedział mi na polskim: "Stary trafiłeś z deszczu pod rynnę, musisz wszystko tutaj nadrobić, zdawać zaległe egzaminy, a ta baba co uczy polskiego jest nie do pomyślenia - do słownie: przejebane!" Akurat weszła. Rozglądnęła się po klasie. Popatrzyła. Wszystko ok. A jednak nie! O! nowy uczeń! A skąd jesteś?! A pięć razy zmiana!? Świetnie. To może by tak już szykować się do liceum do Wieliczki?! Zaczęło się wprost cudownie. Otwórzcie książkę, (mojego autorstwa) na stronie pięćdziesiątej czwartej. Zacznijcie czytać. Jaskinia Platona. Kto chce coś powiedzieć? Nikt? Jak zwykle! Wszyscy cicho?! Na pewno? O! A to Pan Nowy się już zgłasza? No słucham co Pan Nam ma do powiedzenia? O...!  Dobrze! Dobrze! Ciekawa hipoteza, a jakiś przykład? Coś jeszcze? Zaskoczył mnie Pan...! Może nie jest Pan taki zły? Tak zaczęła się najlepsza przygoda w moim życiu, a z ów nauczycielką mam bardzo serdeczny i cudownie przyjacielski kontakt do dzisiaj - mimo ogromnej różnicy wieku. Czasem wpadam do niej na kawę, czasem na ciastko. Zawsze jestem bardzo ciepło witany. Czasem po prostu, złożę życzenia w Boże narodzenie. Czasem również dzwoniłem w sprawie ściąg i streszczeń lektur przed maturą (cytując: "nie czytajcie Pana Tadeusza - z całym szacunkiem, może to w miarę i dobra książka, ale nie w waszym wieku, kiedy jeszcze co innego wam w głowie, kiedy jesteście młodzi. Najlepiej przeczytajcie ją za dwadzieścia - trzydzieści lat, wtedy będzie odpowiednia chwila, nie teraz") . Tak czy inaczej: uczęszczałem tam, przez kolejne trzy lata - w końcu serio szczęśliwy i spełniony. A ów budynek, w którym to się odbywało, nazywał się:

                                                                                                                         Żeńska Szkoła Odzieżowa

Pozdrawiam z UK,
Piotr Nowak.


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

Gdy jesteś osobą niepełnosprawną i bardzo chcesz tu wyjechać.

W zasadzie oczyma wyobraźni szczerze mogę wejść w twoją skórę i kilka rzeczy na pewno zobaczyć. Mogę zobaczyć kiedy mówisz swoim znajomym, że wyjeżdżasz i mogę również zobaczyć ten moment, w którym przy nieco poważnej minie, pojawiają się lekkie, wręcz niedostrzegalne wyrazy zwątpienia.
Myślę, że możesz również usłyszeć przypadkiem kilka średniej jakości komentarzy. Najlepiej w stylu: skoro innym jest tutaj ciężko, to jak On sobie poradzi? Czy On oszalał? Uprzedzam Cię, na początek: nawet jeśli masz pewne problemy ze zdrowiem możesz mieć tutaj dobre, a nawet lepsze życie niż gdzieś indziej. Pozwól proszę na początek, że opiszę co zdążyłem już zauważyć:

  • Każda ulica jest przystosowana, jeśli jesteś osobą słabo widzącą; nie spotkałem się jeszcze z miejscem, gdzie nie było by wypustek na krawężniku oznaczających wyjścia na jezdnie.
  • Przy przejściach dla pieszych krawężniki są zawsze obniżone dla Twojej wygody.
  • Autobusy są również niskopodłogowe i w każdym są specjalnie wydzielone miejsca dla osób z ograniczoną mobilnością.
  • W zawrotnej większości sklepów (mówię o tych średnich, sieciowych i dużych i bardzo dużych, ale też oczywiście o tych małych) są zamontowane specjalne zjazdy, windy, oraz inne ułatwienia.
  • Oczywiście, tak samo jest w miejscach pracy, restauracjach itp. itd. prawie zawsze gdziekolwiek byłem, dało się wjechać wózkiem. Bardzo rzadko nie widywałem dostosowanych toalet. 
  • Nie spotkałem jeszcze urzędu, który nie byłby przystosowany dla Ciebie; mam wrażenie, iż budynki projektuje się tutaj od podstawy; w takim sensie by po prostu zawsze można było do nich wjechać.
  • Przy miejscach obsługi w urzędach zamontowane są, odpowiednie głośniki i mikrofony, na wypadek gdybyś był osobą niedosłyszącą, a personel - jakoby z natury - to bardzo uprzejme i serdeczne osoby.
Widziałem wiele pracujących osób niepełnosprawnych i chyba w każdym miejscu: od sklepów z ubraniami jak Primark, przez Mc Donalda, po Tesco czy Boots. Ale twoim atutem niech będzie wiedza, pewne ukierunkowanie - zaprocentujesz tym, będziesz więcej zarabiał, będziesz mieć również spokojniejsze życie. Poszukaj również informacji o programie rządowym Work Choice - służą oni między innymi wysoko wykwalifikowaną kadrą szkoleniową, pomagają również zdobyć pierwsze zatrudnienie. Trzymam kciuki!

Pozdrawiam z UK,
Piotr Nowak.


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

sobota, 18 kwietnia 2015

Z nimi serio jestem bezpieczny;)


Pozdrawiam z UK,
Piotr Nowak :)


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

piątek, 17 kwietnia 2015

Najlepszy i najszybszy sposób na to by wyjechać do UK. Jak zrobić tu błyskotliwą karierę?

Mam na miejscu (niemal pod nosem) jeden cudowny przykład osoby, która dopiero co wyjechała tutaj... A już zaczęła od awansu. W zasadzie był to awans. A w zasadzie nie. Ów postać posiada wręcz mamucie doświadczenie przywiezione w Polski - ogólnie w swoim fachu oraz jak na swój młody wiek. Dla sprostowania: człoiek, o którym tu mówię to jeden z tych, który czasem (a czasem często) potrafił odmówić sobie czegoś: świetnego wyjścia, wyjazdu, imprezy po to by właśnie zająć się sobą. Z tego co zdążyłem się zorientować, pół roku przed wyjazdem zaczął (prócz swojej normalnej pracy) szlifować swój język i wyszlifował go na diament. Tak czy inaczej: tydzień po rozgoszczeniu się tutaj, został szefem w swojej branży, czyli dokładnie tym kim był u Nas w kraju.

Znaj perfekcyjnie język.
Miej doświadczenie i odwagę.

Chyba nie trzeba kompletnie nic więcej :)

Pozdrawiam z UK,
Bartek Nowak


Podoba Ci się ten tekst? Szukasz pracy za granicą? Napisz do mnie w celu prywatnych konsutlacji na barteknowakwuk@gmail.com

Błąd numer jeden, który robisz jadąc na rozmowę o pracę. Spraw by agencje Cię pokochały.

Szukanie pracy w Anglii ma wiele twarzy. Wczoraj zdarzyło mi się być - jak zresztą zapowiadałem - na jednym z interview. Zaproponowano mi ambitną firmę, w ciekawym temacie, nieco rzemieślniczą, graniczącą z projektowaniem grafik oraz wzornictwem. Byłem ogromnie podekscytowany tym bardziej, mimo tego iż zaczynałbym jako szeregowy pracownik, jeśli się sprawdzę miałbym szansę na podpisanie umowy a wraz z tym na znacznie wyższe zarobki.

Odkąd dostałem telefon, że poszukują kogoś nowego cały dzień byłem ogromnie podekscytowany. W zasadzie nie myślałem o niczym innym tylko o tej rozmowie. Zastanawiałem się jakie pytania będą mi zadane. Chodziłem po pokoju i trenowałem powtarzając głośno każdą moją odpowiedź, tak by być jak najlepiej przygotowanym. Przeglądnąłem także bardzo dokładnie stronę www mojego nowego pracodawcy. Spisałem wszelkie ważniejsze informacje, poczytałem o ich klientach, zahaczyłem także o techniczne aspekty, z którymi mógłbym być związany . Zapisałem też kilka pytań - takich, które faktycznie mnie interesują, oraz takich które mogłyby połechtać nieco ego Pań z HR :) Zaktualizowałem swoje Cv.

Mimo, że pisane drobną, ale czytelną czcionką zajęło już drugą stronę. Miałem w nim mocne argumenty w postaci doświadczenia oraz kwalifikacji, które nabrałem przez ostatnie siedem lat zarobkowania. Swoją drogą ciekawa sprawa: pamiętam jak pisałem swoje pierwsze CV będąc młodym jeszcze niedoświadczonym gryzipiórkiem. Wpisałem, kilka kursów które odbyłem będąc jeszcze w liceum (w trakcie szkoły średniej często wagarowałem by wagarować, i wagarowałem by uczęszczać na różne darmowe szkolenia) - zatem prócz dobrego wrażenia wynikającego po prostu z uprzejmości, miałem przewagę nad innymi kandydatami; pewną wiedzę, która nawet jeśli nie była w stu procentach przydatna świadczyła o tym, że jestem bardzo ambitny.

Rano wstałem nieco przed godziną piątą- tak by na pewno nie spóźnić się na autobus, który był chwilę po godzinie siódmej i był jedynym autobusem dojeżdżającym z moich okolic. Byłem dobrze ubrany. Może nie w garnitur, ale w świetną marynarkę, jeansy i uśmiech- nieco przyklejony, bo jak każdy jestem w takich momentach jestem też nieco spięty, ale zawsze to uśmiech; coś co od początku buduje lepsze wrażenie, oraz pewną aurę sympatyczności. Wsiadłem do autobusu i obserwując Google Maps zacząłem dalej się przygotowywać, powtarzając w pamięci to samo co wczoraj.

Firma była daleko, nawet bardzo daleko jednak postanowiłem ją mimo wszystko sprawdzić - z powodów podanych powyżej, oraz by poznać lepiej miasto, dowiedzieć się czegoś nowego. Podróż trwała prawie godzinę. Wysiadłem. Z przystanku jeszcze piętnaście minut ale trafiłem bez problemu. Chwilę po moim przyjściu i innych kandydatów (z prawie wszystkimi jechałem tym samym autobusem) zaczęto prezentacje.

Trwało to do pół godziny. Następnie zaczęto nas nazwisko po nazwisku indywidualnie zapraszać na rozmowę. Zacząłem rozmowę. Swoją drogą: jeśli nigdy tego wcześniej tego zwrotu nie słyszeliście polecam sprawdzić co znaczy: "What have You been up tu?". Anglicy uwielbiają ten zwrot. Autentycznie.

Byłem trzeci. Inni kandydaci siedzieli już obok mnie, wyraźnie zrelaksowani, że przeszli do następnego etapu. Moja rozmowa szła całkiem nieźle, w zasadzie padło kilka pytań, dokładnie takich samych jakie zadaje się w polskich firmach, w stylu: pytania o doświadczenie, kilka pytań o cechy osobowości, kompletnie nic specjalnego. Generalnie: radziłem sobie całkiem nieźle. Przeszło do pytań o dostępność i powiedziałem uprzejmie, że jestem dostępny na dwóch zmianach: wynika to z rozkładu autobusów i mogę był wyłącznie od 14 oraz od 22 w pracy. W tym momencie jedna z kierowniczek odpowiedziała: potrzebujemy osób, które mogą pracować na każdej, przykro mi, ale mimo kwalifikacji nie możemy Pana zatrudnić. Podziękowaliśmy sobie nawzajem, zszedłem do innych pożegnałem się i poszedłem na autobus.

Czy było mi przykro? Nieco tak, ale wiedziałem iż nie wynikało to bezpośrednio z mojej winy. Zdaję sobie również sprawę z nieco innej sytuacji, która prawdopodobnie odbyła się przy innych kandydatach: każdy zagwarantował dostępność na wszystkie trzy zmiany. Nie życzę temu komukolwiek i nie wynika to z mojej złośliwości, ale jechaliśmy tym samym autobusem. Kompletnie nie wiem jak inni zamierzają dotrzeć na poranną zmianę zaczynającą się przed piątą (łącznie z panem bez samochodu, który mówił iż fartownie dojechał tutaj, z małego miasteczka w tylko dwie godziny).

Mogę się mylić, ale bardzo wielu z nas postępuje dokładnie w ten sposób: zgadza się na wszystko dopiero potem myśli jak to wykonać. Anglia niestety tak nie działa. Postępując w ten sposób psujesz wyłącznie swoje dobre imię.

Co się stało ze mną? Podzwoniłem wczoraj. Podzwoniłem i dziś. Dopytałem. W jednej firmie obiecano mi pracę, ale po sprawdzeniu kolejny raz musiałem odmówić: po prostu znowu było za daleko. Chwilę później odezwano się do mnie z tej samej firmy. Piotr mamy pracę, na innym dziale; jest około 30 minut od Ciebie piechotą :)

Pozdrawiam serdecznie,
Piotr Nowak.


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)


środa, 15 kwietnia 2015

Kiedy faktycznie w Anglii nie ma pracy?

Jest taki okres kiedy tu faktycznie jest nieco ciężko. Do takich momentów nie należy jednak ani początek rok ani koniec a bardziej środek (chociaż też nie bardzo). Mianowicie: mam tu na myśli Kwiecień. Nie wynika to jednak z problemów gospodarczych bo z tego co widzę, słyszę, i czytam gospodarka brytyjska przeżywa ponownie okres rozruchu, a paradoksalnie z dwóch prozaicznych powodów. Pierwszy to Święta Wielkanocne i wiele firm po prostu ma przestój, bądź jest mnóstwo zamówień przed tym wydarzeniem a potem nieco mniej. Drugi natomiast to zamknięcie roku podatkowego, który w Wielkiej Brytanii trwa od Kwietnia do Kwietnia. Jeśli więc planujecie na kilka dni gdzieś wyjechać, odwiedzić rodzinę, lub zrobić krótkie wakacje to czas od pierwszego do około piętnastego jest idealny ku temu. Maj również będzie znacznie korzystniejszy jeśli dopiero co zamierzacie się tu osiedlić. Oczywiście w woli wyjaśnienia: nie ma tak, iż kompletnie nie można się nigdzie załapać. Po prostu pracujesz kilka dni tutaj, kilka dni gdzie indziej. Nie można tylko znaleźć nic długoterminowego. Jeśli jednak jesteś wykwalifikowanym pracownikiem i masz już umowę o pracę, zazwyczaj jest co robić - nie słyszałem aby pracownicy stale zatrudniani mieli problemy :)

Czasem faktycznie jest tu ciężko, ale nie przesadzajmy - nie aż tak:)

Pozdrawiam z UK,
Bartek Nowak

Swoją drogą: jutro idę na rozmowę o pracę. Taką stałą - nieco poważną, ale ciekawą z być może wyższą pensją (chociaż nie od razu). Trzymajcie kciuki!:)

Chcesz być na bieżąco w życiu w UK? Myślisz nad tym by wyjechać. Opowiem Ci o życiu, oraz o zarabianiu tutaj podczas indywidualnej konsutlacji. W tym celu napisz do mnie na: barteknowakwuk@gmail.com


środa, 8 kwietnia 2015

Czego nauczyły mnie korepetycje?

Niewątpliwym plusem korepetycji jest to, że masz nauczyciela tylko dla siebie. Ja pójdę jeszcze dalej: moim zdaniem korepetytor to najlepsza możliwość nauki angielskiego gdziekolwiek jesteś i w jakiejkolwiek sytuacji jesteś. Pisałem o tym już tutaj: http://jakwyjechacdoanglii.blogspot.com/2015/02/zrob-to-poczujesz-sie-lepiej-niz-w-domu.html
Bardzo pragnę ten temat rozwinąć trochę bardziej. I szczerze napisać dokładnie jak wygląda współpraca z moją nauczycielką, a muszę przyznać jest świetnie. Robię bardzo duże postępy i myślę, że gdyby nie ona nie miałbym ich aż, tak sporych. Przede wszystkim co muszę powiedzieć: ma do Mnie ogromną cierpliwość, oraz: jest zdecydowanie fachowcem w swojej dziedzinie (ma świetną wiedzę "formalną" i umie ją odnieść do sytuacji praktycznych). Wie w jaki sposób poprowadzić mnie aby wydobyć wszystko co najlepsze. Kiedy potrzebne Ci są zajęcia z nauczycielem? W pewnym momencie twoje umiejętności nie "rosną" już tak szybko. Masz pewne trudności, których sam nie przeskoczysz. Czujesz, że jesteś w stagnacji i jakkolwiek byś starał się poprawić, nic nie działa. Ja właśnie miałem taki moment. A chciałem bardzo płynnie mówić. Moim celem jest tutaj porozumiewać się z każdym, jakbym tu mieszkał od dawna lub od zawsze; może nie z akcentem, ale by nie sprawiało mi to kompletnie żadnych trudności. To zupełnie jak z prowadzeniem auta; kiedy jesteś świetnym kierowcą po prostu wiesz co masz robić. Wtedy właśnie przychodzi wiedza fachowa. Na trzecich zajęciach usłyszałem: Piotr, jeśli chcesz faktycznie słyszeć co Anglicy dokładnie do ciebie mówią, powinniśmy przerobić całą gramatykę jeszcze raz. Ogromnie się przed tym buntowałem i wydawało mi się kompletnie nie logiczne. Jestem dzisiaj ogromnie wdzięczny, że ktoś miał tyle pasji w sobie by mnie do tego przekonać. W końcu wszyscy mówią: Anglika trudno zrozumieć bo często każdy ma inny akcent. I prawie nikt nie mówi tutaj poprawnie. Paradoksalnie: zaczęliśmy powtarzać od początku gramatykę, a ja zacząłem ich faktycznie lepiej rozumieć...

Prywatnemu nauczycielowi, możesz zadawać mnóstwo pytań, i jeśli jest tylko jednym z tych lepszych, żadne pytanie nie będzie dla niego głupie. Ja przykładowo zadaje ich setki. Zapisuje w telefonie wszystko co usłyszałem na ulicy. I O. zawsze odpowiada mi na to co mnie interesuje. Kiedy z kolei czytam pilnuje mojej wymowy. O. jest akurat pod tym względem bardzo wymagająca. Zresztą sam jej to powiedziałem: O. pilnuj mnie proszę, jeśli zrobię dziesięć błędów pokaż mi wszystkie. Jest więc czasem tak, że kilka fraz w zdaniu jest zupełnie nowych a ja czuję się jak w podstawówce: kompletnie kalecząc wszystko. Z drugiej strony: nie od razu Kraków zbudowano. Nie mógłbym się nauczyć czegoś lepiej, jeśli nie zrobiłbym nowych - kolejnych błędów. Tip na koniec: znacznie szybciej nauczysz się nowego słownictwa, jeśli zamiast zapisywać odpowiednik po polsku, napiszesz synonim po angielsku.

Pozdrawiam z UK,
Piotr Nowak.


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)

wtorek, 7 kwietnia 2015

O koncepcji Slim Wallet prawie wszystko. I jak wyjść przy niej z pełnym portfelem.

Pierwszy był Bellroy. To od nich wszystko się zaczęło. Zacząłem po prostu szukać jakiegoś nowego portfela. Następnie pojawiły właśnie ich reklamy. Jeszcze wtedy nie wiedziałem co to Slim Wallet. I z czym to się je. Do póki nie zobaczyłem tego filmu:
 

Byłem w szoku ile można zmieścić w portfelu. I jak bardzo wygodnie. Zacząłem przeglądać ich wszystkie oferty. Każdy z tych portfeli był cudowny. Byłem tą ideą kompletnie zafascynowany. Mieścił dużo. Miał być zgrabny i smukły. Koniec wypchanych kieszeni. Z drugiej strony coś mi w tym nie pasowało. Jeśli przyjrzycie się to każdy z tych portfeli wygląda bardzo plastikowo. Materiał z jakiego mają być uszyte to coś jakby sztuczna skóra. Coś z nimi jest jakby nie tak. Najlepiej widać poniżej:



Nie budzi to kompletnie mojego zaufania. I jeszcze te paski. Niby wszystko jest smart - a jednak nie! Sama idea mądrze rozplanowanego portfela była słuszna, ale bardzo chciałem żeby produkt był z nią jak najbardziej spójny. A już na pewno bardziej spójny. Niż to. Postanowiłem więc szukać dalej. I jest tego mnóstwo.
Takich portfeli jest pełno w internecie - mamy ponad dwanaście tysięcy wyników. Od najtańszych do bardzo, bardzo drogich. I takich, które są slim tylko z nazwy. 
 A każdy z tych portfeli kusi. 

Tutaj mamy jeden z najpopularniejszych. Zbierano na jego produkcje nawet na Kick Starter. Ponad dwieście trzy tysiące dolarów!
Z drugiej strony mam kilka dobrych znajomych, którzy szyją. I gdybym chciał mógłbym mieć taką "skarpetkę" Od tego momentu wyznaczyłem sobie kilka atrybutów, które musiała mieć taka nowa portmonetka:

  • Miała być ładna i pasująca do każdej okazji. Nie jestem świrem - lubię gadżety ale miejmy też nieco zdrowego rozsądku w sobie, nie zamierzam mieć pięciu portfeli na każdą okazję; tak więcej najlepiej sprawdzałoby się coś ze skóry. 
  • Miała być autentycznie "slim". Bawienie się w nazwy i w drogie koncepcje bez spójności i przydatności w życiu nie wchodzi w grę. Po to w końcu kupujemmy te gadżety żeby ułatwić - a nie utrudnić sobie życie. To nie miało łechtać ego w jakikolwiek tani - czy drogi sposób. Miało być przydatne całą duszą.
  • Etui miało być wygodne. Nie jestem z tych ludzi, którzy żeby dokopać się do jakiejś karty otworzą pierwszą a potem drugą kieszonkę. Nie tędy droga. Ma być prosto. Najprościej jak tylko się da. 
Poszukiwania więc nie ustawały... I tak znalazłem zgrabnego Ainste - jak sami o piszą: "We are Ainste®, inspired by Amazon, Einstein, and Steve Jobs". Oglądając ich filmy oraz produkty. Całość miała sens. A, że w sklepie pojawiła się promocja postanowiłem się skusić. I tak oto pojawił się on; pachnący skórą, całkiem wygodny- choć z początku myślałem, jak coś takiego może być w ogóle wygodne?! Jednak był super. 


Wszystko to co można oczekiwać od prawdziwego Slim Wallet


I mieścił w sobie serio wiele. Bardzo wiele.
Był wygodny. Używając go trzeba było się na początku przyzwyczaić do nowego sposobu noszenia, ale było warto. Jednak po pewnym czasie na wszystkich spodniach zaczęły pokazywać się wytarcia. Dokładnie w miejscu gdzie znajdywał się w kieszeni i nie ukrywam trochę mnie to zaczęło irytować bo wygląda to dość niechlujnie. Zacząłem więc szukać króliczka od nowa. Założenia były podobne do tych co obecnie, z tym że chciałem jeszcze bardziej racjonalnej ceny, oraz ergonomii. Szczególnie, iż na rynku także rodzimym pojawiły się sakwy w stylu bi fold czyli dwukomorowe i bez podszewki "na wszystko" łącznie z paszportem i dowodem rejestracyjnym. Ta koncepcja miała sens, jednakże gdyby się nad nią głębiej zastanowić... Umieszczając wszystko w portfelu, powracamy do punktu wyjścia czyli do rozepchanych kieszeni. I jeszcze ta cena od dwustu złotych w górę! Nie tędy droga. Z pomocą jednak przyszło Etsy.com - tam mają świetny wybór wszystkiego. Jeśli chcecie coś kupić wyjątkowego polecam poszperać właśnie w ich katalogu.


Wybór ogromny. A tutaj wyszukiwanie wszystkich "dwukomorowców". Rozumiecie już o czym mówię?

Tak więc trafiłem na coś pomiędzy Ainste a zwykłymi wizytownikami. I pojawił się on z firmy, lub pewnie manufaktury Atelier Cuir, już nie ze Stanów a z Kanady. Czekałem na niego tydzień. I warto było. Ma dwie komory na karty oraz środkową na papierowe pieniądze. Jest bardzo wygodny - każda karta jest dostępna od razu. Przepięknie pachnie skórą. Ma rewelacyjny odcień a z racji konstrukcji i delikatnych krawędzi kompletnie go nie czuć. Jest też trochę tańszy. Proszę państwa oto on:

Jest super. 


Pan prawie idealny z panem -moim zdaniem - idealnym.
Gołym okiem widać różnice w konstrukcji i tylko to zadecydowało.
Oba wykonane są świetnie. I polecam je każdemu 

Pozdrawiam z Anglii,
Piotr Nowak

Upgrade: swoją drogą pamiętacie podkówki? To były chyba pierwsze protoplasty slim portfeli:)


Podoba Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco? Kliknij przycisk obserwuj. Zapraszam również do komentowania i zadawania pytań :)