Miałem wtedy jakieś trzynaście, lub czternaście lat i szedłem po jednym z typowych krakowskich osiedli w centrum. Pogoda była taka jak teraz - czyli na wpół Wrześniowa: bywało jeszcze bardzo ciepło, i bardzo widno nawet wieczorami, ale już czuć było lekko muskający klimat jesieni, a gdzieniegdzie pokazywały się już nawet złote liście.
Miejsce w, którym bytowałem to nie było standardowe blokowisko. Te były nieco dalej przy ulicy Racławickiej - spore, jeszcze szare wtedy dziesięciopiętrowce. Ja mieszkałem nieco wcześniej - na osiedlu, które było złożone z małych przyjemnych czteropiętrowych bloków, już odnowionych i pokolorowanych, gdzie pełno było zieleni, podwórek i piaskownic, a niedaleko jeszcze znajdywała się fabryka słodyczy Wawelu - rano więc, gdy szliśmy do szkoły, czuć było na naszych ulicach przepiękny, bardzo głęboki zapach ciemnej czekolady, co wybornie uprzyjemniało podróż.
Ja jednak szedłem teraz z boiska, była już godzina 17, i zamiast do domu, postanowiłem zaglądnąć jeszcze do jednego dobrego kolegi, który mieszkał nieopodal mnie. Po prawej miałem jego blok. Z tyłu za sobą szkołę, po lewej za to żywopłot. A tuż obok niego typowy krakowski śmietnik, z typowym krakowskim zielonym trzepakiem, który nie służył do trzepania dywanów a do robienia fiflaków, w których zawsze to dziewczyny były mistrzami. Mimo wszystko ja muszę się pochwalić - też nie byłem w tym najgorszy, jednakże - patrząc na to z perspektywy dorosłego człowieka, kompletnie nie wiem jak takich ewolucji dokonywaliśmy - musiała to być jedna z tych magicznych sztuczek, które potrafią dzieci a dorośli nie. Podobnie jak znikanie w sklepach, fart przy najniebezpieczniejszych sytuacjach, które nam się wtedy zdarzały, czy brudzenie się szybciej niż mrugnięcie oka.
Tym razem jednak uwagę przykuł mą, nie tyle ów trzepak - a śmietnik, który o ile zawsze był zamknięty na klucz, tym razem był otwarty, i obłożony wręcz gigantycznymi workami, z których de facto wystawały same listy i dokumenty.
To nie było normalne, żeby na raz wyrzucać tyle papierologi - pomyślałem.
Podszedłem tam, i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że ktoś dostał / wykupił czyjeś mieszkanie i postanowił pozbyć się z niego wszelkich pamiątek rodzinnych.
Siedziałem tam przynajmniej z pół godziny - przeglądając przepiękne czarno-białe zdjęcia z podróży do Warszawy, Wrocławia, Poznania, czy pierwszej podróży nad morzem, autem które przypomniało garbusa, ale na pewno nim nie było. Analizowałem uśmiechy, stroje wpierw tylko pary- a potem, już na innych zdjęciach - całej czteroosobowej rodziny. Do dzisiaj to pamiętam: wszystkie fotografie były na prawdziwym papierze do zdjęć, co czuć było w zapachu i dotyku. A postawy tych ludzi, uśmiechy, i pewna niepodrabialna radość w oczach została mi do dzisiaj w pamięci.
Miałem w rękach prawdziwy skarb - do tego jeszcze dochodziły cudownie, kaligrafowane listy, setki tych listów, gdzie para wyznawała sobie miłość, gdzie mąż opisywał jak wiedzie mu się podczas delegacji, i wszelkie inne sprawy, które dla nas są malutkie, a dla nich na ten czas były wielkie i ważne.
Trzeba było coś z tym zrobić.
I czym prędzej pobiegłem po znajomego, który mieszkał dosłownie klatkę dalej.
Przybiegł ze mną, najpierw z lekkim uśmiechem, że niby przesadzam, i że nikt normalny tak jak ja nie robi, jednakże: gdy zobaczył co faktycznie znalazłem, sam był w ogromnym szoku.
Zdecydowaliśmy, że trzeba uratować wszystko, a że część nie mieściła się już w poprzerywanych workach pobiegliśmy do domu, po kilka kartonów i innych przedmiotów przydatnych w tej sytuacji. Całość przygotowań, trwała z dobre 15 minut, a my byliśmy niesamowicie szczęśliwi, że ratujemy coś co ma wartość nie tylko bardzo sentymentalną, ale i historyczną.
Zbiegliśmy na dół klatki schodowej, skacząc po kilka stopni, otworzyliśmy butem stare zepsute drzwi, i pobiegliśmy szczęśliwi na miejsce zbrodni.
Wtem jednak, pojawia się tutaj jednak jeszcze inna postać: bezdomny, pakujący wszystko na swój stary, zardzewiały wózek.
- Przepraszam, dokąd Pan to zabiera?
- Nie twój interes gnoju!
Było trudno, a słowo bezdomny nie odzwierciedlało, tego jak naprawdę ten człek wyglądał: stary, śmierdzący, z poprzecinaną twarzą jegomość, widać że nie zawahałby się zrobić wszystkiego byleby tylko wyszło na jego racje. Mimo wszystko, próbowaliśmy dalej.
- Przepraszam ale to nasz skarb, my wypatrzyliśmy go pierwsi.
- Gówno mnie obchodzi wasz skarb. Dajcie 20 złotych to się dogadamy.
-Nie mamy 20 złotych, możemy dać maks 15 ście.
- No to przykro mi bardzo.
Odwrócił się na pięcie i poszedł.
Nigdy więcej nie zobaczyłem tych zdjęć, ani tych listów. Uwielbiałem już wtedy chodzić po antykwariatach, oraz przeglądać wszelkie giełdy staroci, ale niestety kompletnie nic z nich nie znalazłem - zapewne więc świetnie się paliły.
A szkoda bo niektóre z nich wyglądały o tak: